Czyli załamanie pogody. Tym razem meteorolodzy się nie
pomylili. W czwartek wieczorem zaczął sypać śnieg. Najpierw wyglądało to
niezwykle urokliwie. Wyszłam nawet na balkon, żeby zrobić zdjęcie śnieżnej
zadymce. W świetle ulicznych latarni wielkie płatki śniegu wyglądały
zjawiskowo.
Potem niestety wszelki urok diabli wzięli, bo nagle cała
wieś pogrążyła się w ciemnościach. Zostaliśmy
bez prądu. U nas brak prądu oznacza katastrofę. Funkcjonowanie ogrzewania i
woda w kranie zależne są od prądu. Piec uzależniony jest od pompy powietrza,
wodę mamy z własnej studni zasilanej pompą elektryczną. Ponieważ było już po 22 postanowiliśmy pójść
spać, wiedząc, że obudzimy się w wychłodzonym domu.
Śnieg padał i padał. Potem zaczął padać deszcz, a po nim
znowu śnieg.
Ranek obudził nas pochmurny i biały. Śniegu napadało prawie 30 cm.
Mój
M poszedł odśnieżyć i wrócił z niewesołymi nowinami. Śniegowa okiść połamała
nam krzewy i wiśnię w ogrodzie. Kiedy wyjrzało słońce postanowiłam sama
zobaczyć straty.
Nasza
staruszka straciła jeden z wielkich konarów. Od dłuższego czasu usiłowaliśmy ją
ratować, ponieważ podczas burzy trzy lata temu pękła na pół. Połamało też kilka
mniejszych gałęzi.
Ucierpiał
też mój cudny bez, trzeba będzie wyciąć dwa odgałęzienia.
Kalina
straciła wielki konar.
Połamało
też jeden z dużych bukszpanów.
Brnęłam
w wysokim śniegu i robiłam zdjęcia, choć tym razem nie urody ogrodu, ale jego
okaleczenia. Aż tu nagle stanęłam jak wryta, Wśród śniegu na krzaku, jakby nic
sobie nie robiąc z całej tej katastrofy kwitł różany kwiat. Zupełnie świeży, nie
zważony przez zimno.
Prądu
nie mieliśmy całą dobę. Już obiad musiał przebiegać w romantycznej atmosferze,
bo jedynym oświetleniem domu były świece. Świetnie się sprawdziły podgrzewacze
i biedronkowe słoiczki po jogurtach..
Całe szczęście, kuchenkę mam gazową, więc ciepłe posiłki i
gorąca herbatka pomagały nam przetrwać.
Lubię
romantyczne nastroje, pod warunkiem, że nie z przymusu. Oby takie załamanie
pogody więcej się nie przytrafiło.