Kataklizm, który nawiedził nas 11 sierpnia zniszczył wiele
miejsc drogich mojemu sercu. Zwłaszcza Nadleśnictwo Lipusz, gdzie mój syn jako
harcerz, a potem jako instruktor jeździł na obozy. Dlatego z duszą na ramieniu
jechałam dziś odwiedzić moje ukochane Klaniny. To niespełna 30 kilometrów od Rytla. Jakaż
była moja radość, kiedy zobaczyłam, że wichura ominęła lasy, które znam od
dziecka.
Przywitała mnie cisza, słońce i cudowny zapach wrzosów. Ja
jak zwykle zajęłam się robieniem zdjęć i spacerowaniem, natomiast mój M,
zapalony grzybiarz wyruszył z sobie tylko znane miejsca na grzybobranie.
Wrócił po godzinie przynosząc pełne wiadro koźlarzy, w
szczególności czerwonych i pomarańczowych zwanych u nas czerwonymi łebkami.
Ja za to nazbierałam piękny bukiet pachnącego wrzosu i
malutki koszyczek czerwonych borówek. Tylko tyle ponieważ nie są jeszcze
zupełnie dojrzałe.
Kiedy w domu czyściłam grzyby byłam bardzo zdumiona,
ponieważ po raz pierwszy czerwone łebki były robaczywe! Owszem zdarzały się
nadgryzienia przez żuki, albo larwy drutowców, ale nie przez zwykłe grzybowe
robaczki. Sporo więc musiałam wyrzucić. (Resztki grzybów zakopuję w ogrodzie
pod brzozami. ) jednak to co zostało po ugotowaniu wystarczy do wigilijnych
potraw, zwłaszcza pierogów.
Życzę Wam miłej i pogodnej niedzieli.